Maya, faun, zaklęcie, sitowie i kacze gówno

Związek Mayi i fauna o imieniu Lucek był od samego początku bardzo burzliwy.
Wróżka poznała fauna podczas porannej kąpieli w sadzawce, kiedy to lubieżnie zaczął się jej przyglądać. Zawsze kąpała się nago i powiedzmy, że było na co popatrzeć.
Na początku faun obserwował ją z ukrycia, a potem rozochocony podglądał ją stojąc na brzegu stawu.
W początkowej fazie znajomości wróżka, onieśmielona jego obecnością, rzucała w niego czym popadnie; kamieniem, kaczym gównem (z gównianym efektem), przekleństwami a nawet raz rzuciła zaklęciem. Niestety zaklęcie wymówione było w pośpiechu i niedbale, nie trafiło w fauna tylko w okoliczne sitowie, paląc je doszczętnie.

Z czasem wróżka przyzwyczaiła się do widoku fauna i nawet zaczęło jej się to podobać. Świadomość tego, że ktoś czerpie przyjemność z oglądania jej nagiego ciała dodawała jej odwagi, śmiałości i było przyjemne.

Pewnego ranka, wróżka nie wytrzymała i rzuciła się na fauna, który wykazywał już od dawna oznaki zainteresowania i podniecenia.
Kotłowali się na brzegu. Maya jęczała, faun ryczał. Potem faun jęczał, a wróżka ryczała.

Po tych wydarzeniach wróżka zrozumiała, że z zaklęciami nie ma żartów.
I że lepiej rzucić się na fauna niż rzucać gdzie popadnie zaklęcia. O czym zresztą przekonało się też Bogu ducha winne sitowie.

Zrozumiała też, że kacze gówno nie za bardzo nadaje się do rzucania, bo do rzucania są kamienie. Zresztą słowo ukamienować wzięło się stąd, że ktoś rzucał w kogoś kamieniami.
Zaczęła też zastanawiać się nad tym czy zabicie kogoś przez rzucanie w niego kaczym gównem to ukaczygównowanie. I zrozumiała, że tak.

Gołąb pogodowy

Wróżka Pogódka od zawsze miała swój gabinet w najwyższej wieży Instytutu Magii.
Do jej codziennych zadań należało przepowiadanie pogody na kolejne dni. I to zadanie pochłaniało ją bez reszty.
Jej nominacja też nie była przypadkowa, gdyż była ona w posiadaniu potężnego awatara: gołębia pogodowego, który jak żaden inny stwór posiadał nadgołębie zdolności meteorologiczne, a ponadto był z dziada, pradziada meteopatą. Miało to swoje plusy i minusy. Plusy dla wróżka, a minusy rzecz jasna dla gołębia.

Codziennie rano Pogódka wyrzucała swojego gołębia przez okno, obserwowała jego zachowanie i wszystko skrzętnie notowała w swojej Księdze Czarów.
Na podstawie obserwacji gołębia i kliku dodatkowych czynników była w stanie przepowiedzieć pogodę z niebywałą wręcz dokładnością.

Przed słonecznym dniem gołąb wzlatywał wesoło do góry i po kilku chwilach wracał do okna cichutko gruchając. Liczyła gruchnięcia i dzięki temu była stanie określić temperaturę powietrza.
Trochę gorzej miał przed dniem deszczowym, bo z racji swojej wrażliwości na warunki atmosferyczne, jedno skrzydło całkowicie odmawiało mu posłuszeństwa i wyrzucany przez okno leciał jak kamień na spotkanie z brukowanym dziedzińcem.
Zaraz po tym jak gołąb wyrżnął o bruk wróżka wiedziała już prawie wszystko.
Fatalny stan gołębia nigdy nie martwił Pogódki, gdyż miała w Instytucie zaprzyjaźnionego nekromantę, który w mgnieniu oka stawiał ptaka na nogi.
Bardziej martwiło ją to że gołąb po takim wypadku nie gruchał, tylko klął pod nosem ile wlezie. Nikt nie wie czy to za sprawą samego upadku, czy może wskrzeszanie powodowało takie anomalie.
Wtedy wróżka musiała się posiłkować starą i bardzo tajną metodą. Wychylała głowę przez okno w swojej komnacie i patrzyła na termometr. Ten skrywany w tajemnicy przyrząd zawsze wskazywał prawidłową temperaturę.